Captain Beefheart (Kapitan Wołowe Serce) to pseudonim
artystyczny Dona Van Vlieta (1941-2010), amerykańskiego muzyka, kompozytora,
wokalisty, ale także poety i malarza. Od najmłodszych lat wykazywał się
ponadprzeciętnymi zdolnościami plastycznymi, m.in. stworzył rzeźby już wówczas
umieszczone na lokalnej galerii. W wieku 13 lat wygrał konkurs na studia
rzeźbiarskie w Europie, ale jego Rodzice nie zgodzili się na wyjazd uważając artystów
za homoseksualistów. Z tego powodu przenieśli się z Los Angeles do Landcaster
na pustyni Mojave.
Podczas nauki w szkole średniej w Antelope Valley
zainteresował się muzyką, a zwłaszcza pierwotnym wiejskim bluesem i free
jazzem, m.in. Ornettem Colemanem i Cecilem Taylorem. W 1956 r. w do Landacster
przeprowadziła się też rodzina Zappów. W takich okolicznościach Don Van Vliet
poznał Franka Zappę z którym pod koniec lat 50. zaczął tworzyć wspólną muzykę.
W późniejszych latach drogi obu muzyków się rozeszły, ale zawsze ostatecznie
ponownie się spotykali i nagrywali – już jako uznane gwiazdy - nowe nagrania i
płyty.
W ciągu swej kariery Don Van Vliet nagrał i wydał
kilkanaście płyt studyjnych. Przeważnie sygnował je pseudonimem Captain
Beefheart and His Magic Band. Przynajmniej trzy z jego albumów uważane są za
arcydzieła: „Safe As A Milk” 1967), „Trout Mask Replica” (1969) i „Doc At The
Radar Station” (1980). Wszystkie jego płyty zawierały bardzo oryginalną muzykę,
ale przeważnie też dość trudną w odbiorze. Była to mieszanka wiejskiego bluesa,
rocka i free jazzu uzupełniona o teksty równie oryginalne co sama muzyka. Z
tego powodu jego twórczość nigdy nie zyskała masowego poklasku.
Autor artykułu w podtytule napisał, za Beefheartem, że jego śpiew to "wycie wilkołaka". I faktycznie na pierwszy rzut oka śpiew Kapitana może sprawiać wrażenie ryczeniu przepitego wódką kolesia. Faktycznie zaś reprezentował wybitnie indywidualny styl wokalny oparty na sarkazmie i prowadzący od tradycji wokalnej Roberta Johnsona do free rocka. A było to możliwe dzięki jego nieograniczonej wyobraźni i wyjątkowej wielooktawowej skali głosu niedostępnej dla masy innych rockowych śpiewaków. Ten wokal w połączeniu z pozornie grającym chaotycznie, a faktycznie precyzyjnie jak w zegarku zespołem i równie co sam śpiew niecodziennymi solówkami lidera na saksofonie dawało piorunujący efekt. Przeciętni słuchacze odbierali jednak tę muzykę jako objaw szaleństwa, w którym wokalista śpiewa "pijackie" kawałki bez ładu i składu, a każdy z instrumentalistów jego zespołu gra w innej tonacji i metrum przez co muzyka brzmi jak grupa rodem z psychiatryka.
O ile na Zachodzie muzyka Beefhearta była ceniona, choć może
nie koniecznie masowo słuchana, to w Polsce praktycznie nie była znana i
słuchana. Najbardziej zachwycali się nią krytycy muzyczni, bo obserwując
zachodnie periodyki i mają lepszy dostęp do płyt mogli sami ocenić wartość jego
muzyki.
Oczywiście obok albumów bardzo genialnych Beefheart nagrywał też płyty wyjątkowo słabe, np. "Unconditionally Guaranteed" (1974), ale działo się tak tylko wtedy, gdy zmuszano go do komercjalizacji i podporządkowaniu się prawom rynku muzyki pop.
Prezentowany tutaj artykuł Michała Golińskiego jest jednym z
nielicznych opisów twórczości tego muzyka w okresie PRL. Jak widać z
dołączonego tekstu, Autor raczej dość ogólnie opisuje poszczególne płyty Kapitana,
bo jak przypuszczam nie miał do nich dostępu, i koncentruje się bardziej na kontekście
kulturowym ich powstania niż na ich bezpośredniej analizie. Wszystkie cytaty
zamieszczone w tym artykule najpewniej pochodzą z anglojęzycznej prasy. Z
powodu braku dojścia do źródeł artykułu nie zaopatrzono go też w reprodukcje
fotografii zespołu Beefhearta ani też jego płyt.